– Czasami aktorstwo to nic innego jak ucieczka – mówi Eryk Lubos – rozmowa z ERYKIEM LUBOSEM, aktorem filmowym i teatralnym, laureatem nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, podczas 7. Przeglądu Twórczości Filmowej „Pola i inni” – Małgorzata Chojnicka
Lipno przypadło Panu do gustu?
To piękne miasto, oddalone od tych wszystkich zagęszczonych, ruchliwych cywilizacyjnie złych kumulacji. Stanowczo zbyt dużych. W każdej chwili chętnie przyjadę tu ponownie. Są mili ludzie, którzy tworzą miasto. Jest stare kino, a nie jakiś multipleks. Bez starego kina nie byłoby współczesnego, bo ono jest w każdym współczesnym filmie.
Ma Pan swoją ulubioną rolę?
Mam nadzieję, że nigdy nie będę miał swojej ulubionej roli, że będę głodny grania. Nowe role powodują, że musimy się jeszcze z czymś zmierzyć. Trzeba w sobie poszukać tego Leara czy Feuerbacha. Kiedyś mówiło się, że jeśli nie zagrało się Leara do 40 roku życia, to potem się go już nie tykało, bo można było zejść na zawał. Rola ta wymaga takiej kondycji.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Nad tym, aby nie zdziczeć do końca – nie łapać frustracji. Teraz wszyscy gotują i piszą, a nikt nie czyta. Wszyscy mają być gwiazdami. Coraz częściej brakuje zwykłego zdrowego rozsądku…
Czym dla Pana jest aktorstwo?
Nie mam pojęcia, bo jeszcze nie jestem spełnionym aktorem. Aktor to zawód. Oprócz zdarzających się satysfakcji z dobrze wykonanej roboty to też sposób zarabiania na życie. Chociaż różnych innych zajęć się imałem, żeby utrzymać rodzinę, włącznie z wyjazdami na saksy. Teraz jest dużo lepiej. Czasami aktorstwo to nic innego jak ucieczka, zatracenie się w rzeczach, których nie doświadczyłoby się w inny sposób. Czasami w ciągu 30 dni zdjęciowych w filmie przeżywa się całe życie. Prawdziwe kino wymaga pełnego oddania. To dobry zawód, jak się go dobrze wykonuje, ale może być też rozbudzaniem paranoi. Trzeba być uważnym, aby nie przekroczyć pewnych granic.
Gdyby nie był Pan aktorem to …
Nie wiem , nie zastanawiałem się. Na pewno bym coś wymyślił.
Jak Pan sobie radzi z huśtawką emocjonalną, wpisaną w zawód aktora?
Gdy słyszę moją trzyletnią córkę, od razu mi wszystko prostuje. Nie strugam tu jakiegoś super ojca, ale chętnie zajmuję się swoimi dziećmi, daję im maksymalnie dużo swojego czasu, energii. Jest taka dość silna aktorska opcja, która uważa, że dzieci, rodzina nie idą w parze ze sztuką. Takie założenia są mi to obce.
Co Pana najbardziej denerwuje w życiu?
Dorabianie filozofii tam, gdzie jest absolutnie zbędna.
Czy istnieje rola, której by Pan nie zagrał?
Tak, to są role tak zagrane, że już nikt tego lepiej nie zrobi. Mam tu myśli Akirę, „Ostatnie tango w Paryżu”, „Gruz 200” czy kreację Aleksandra Kajdanowskiego w „Stalkerze”.
Jak Pan podchodzi do grania w „Ojcu Mateuszu”?
Jest to bardzo przyjemna podróż, bardzo zawodowa. Wszystko działa jak w zegarku. Duet Kingi Preis i Artura Żmijewskiego naprawdę działa, co widać. Oni się jeszcze po tylu latach bawią. Serial ten przypomniał też, że istnieje takie miasto jak Sandomierz.
Co Pan w ogóle sądzi o serialach?
Na pewno są potrzebne. Są lepsze i gorsze. Niektóre świetne np. seriale HBO, „Głęboka Woda”. Najważniejszy jest poziom. Przykro mi to mówić, ale są też takie, których nie da się oglądać. Są niczym innym, jak nieudolnym udawaniem rzeczywistości. Ciekawsze może być popatrzenie przez okno. Realizm magiczny zawsze i wszędzie, ale na rzeczy marne – szkoda czasu.
O czym Pan marzy?
Marzę, żeby nie wpaść w rutynę, mieć dystans do rzeczy nieistotnych. A przede wszystkim, abyśmy nie mieli poważniejszych problemów od tych, które już mamy.
Czuje się Pan spełniony?
Nie, cały czas głodny jestem. Cały czas czekam, co jest chyba syndromem czterdziestki. Choć z drugiej strony już nic na siłę – po prostu przyglądam się temu wszystkiemu. Odnoszę wrażenie, że coraz łatwiej dajemy sobą manipulować. Ulegamy histerii konsumpcyjnej. Nie chcę zapominać o tym, co najważniejsze.
Dziękuję za rozmowę